piątek, 19 lutego 2010

In utero

Budzi mnie telefon. Kurwa! Co za chuj dzwoni o takiej porze?!? Patrzę na zegarek, jest 10:15. Kurwa, chuj! Nawet nie można opierdolić, że za wcześnie.
To Piotrek. Coś tam mętnie klaruje, że zadzwonił tak, jak prosiłem i że wszystko załatwione. Nie mam pojęcia co niby miałoby być załatwione i o co prosiłem. Piotrek tłumaczy, że dzwoniłem wczoraj w nocy i prosiłem, żeby zadzwonił... nic kurwa nie rozumiem, łeb mnie napierdala i chcę tylko, żeby jak najszybciej skończył gadać. Dziękuję mu, on przeprasza, że mnie obudził, wreszcie się rozłącza.

Smród. Przyzwyczaiłem się już do zwykłego smrodu przetrawionego alkoholu, ale dziś w pokoju jebie czymś więcej, niż tylko zgniłą cebulą. Przewracam się na bok, w głowie rozlegają się ostrzegawcze tam-tamy. BUM, BUM, BUM i ciemno przed oczami. Leżę tak chwilę, a może godzinę, w końcu bębny ucichają, zostaje tylko tępy, ogłupiający ból czaszki. Próbuję zlokalizować źródło smrodu, szybko dostrzegam malowniczą, wielokolorową kałużę obok łóżka. Na jej widok żołądek skacze poczwórnego tulupa z przytupem, ciało dostaje potężnego kopa i już po chwili straszę kibel, a pierdolone bambusy w głowie znów wygrywają wojskowe marsze na tam-tamach. BUM, BUM, BUM!

O co chodziło temu Piotrkowi? Że niby dzwoniłem i o coś prosiłem? Nic nie pamiętam, choć z drugiej strony to nic dziwnego. W końcu po to piję, żeby nie pamiętać. I muszę przyznać, że doszedłem w tym do niezłej wprawy... Szkoda tylko, że nie urządzają Mistrzostw Świata w Zapominaniu po Alkoholu, złoty medal gwarantowany.
Chce mi się pić. Nie, to zdanie zupełnie nie oddaje klimatu jebanej pustyni Kalahari w moich ustach, przełyku, żołądku. Schodzę na dół powoli, trzymając się poręczy. Tam-tamy ustąpiły miejsca wielkiej karuzeli, kręcącej się coraz szybciej z każdym pokonanym przeze mnie schodkiem. Docieram wreszcie do butelki wody, którą jakaś litościwa dusza (może nawet ja sam) pozostawiła na stole. Piję łapczywie, zbyt łapczywie, zbyt gwałtownie i teraz na karuzeli siedzi banda bambusów napierdalających w te cholerne tam-tamy. BUM, BUM, BUM i dookoła, i BUM, BUM, BUM!
Wypiłem już pół butelki, a wody na pustyni jak nie było, tak nie ma. Za to żołądek znów się buntuje, znów biegiem do kibla, znów straszenie. Tym razem poszło lekko, sama ciecz. Bezmyślnie wpatruję się we wzory, jakie tworzy żółć pływająca na powierzchni wody. Dociera do mnie ten obrzydliwy, kwaśny zapach, spuszczam wodę, ale już za późno i rzygam znowu i, znowu, i znowu. Nie mam już czym, ale rzygam dalej, tam-tamy napieprzają, żołądek skacze, świat wiruje. Zdycham.

Na czworakach docieram do kuchni. Gdzieś tu powinny być tabletki przeciwbólowe. Kurwa, muszę zapamiętać, żeby zostawiać je niżej, bo podniesienie się z klęczek trwa pół godziny i powoduje kolejny atak murzynów-morderców z tam-tamami. Na dodatek przypałętał się kot i miauczy, że głodny. Jakby mnie kurwa to choć trochę obchodziło! Dałbym mu kopa, ale nie jestem nawet w stanie wyobrazić sobie, jak miałbym to zrobić.

Ja pierdolę! Znowu chce mi się rzygać! Tym razem nie zdążę do kibla, zlew też dobry, chuj, później się posprząta. Albo przyjdzie pani Ewa i ona to zrobi, przyzwyczajona. Szkoda tylko, że tabletka poszła się jebać, pewnie zanim dotarła do żołądka...
Wracam do salonu, padam na fotel. Jest troszkę lepiej, bambusy gdzieś się pochowały, karuzela zatrzymała, a i żołądek jakby spokojniejszy. I oczywiście w tym momencie sąsiadka zaczyna klepać kotlety, kurwa w dupę jebana! JEB, JEB, JEB, napierdala z całej siły chyba, złośliwa pizda! A co jakiś czas cisza, już zaczynam mieć nadzieję, że to koniec, a ona znów JEB, JEB, JEB! Chyba kurwa na miesiąc zapasy dla pułku wojska robi, ja pierdolę!

Znowu dzwoni telefon, kurwa mać, wściekli się ci ludzie, czy co?!? Wyciszam i próbuję wrócić do stanu względnego spokoju. Butelka z wodą została oczywiście w kuchni, nie ma chuja, nie dojdę tam teraz. Rozglądam się za jakimkolwiek napojem w zasięgu ręki... JEST! Nalewka... na samą myśl robi mi się niedobrze, ale postanawiam spróbować. W końcu wiele gorzej już nie będzie. Odkręcam, piję z gwinta, bo żadnego szkła w pobliżu nie stwierdzono. Sekund pięć i czuję znajomy smak żółci w przełyku i ustach, ale pierdolę, nie podam się. Przełykam, spinam mięśnie i co tam człowiek może spiąć, walczę. Puszczam mokrego pierda, trudno, nie pierwszy raz gacie się zabrązowią, później się tym zajmę, teraz liczy się tylko zatrzymanie zbawiennego płynu w środku. Jeszcze parę chwil i już wiem, że się udało. Na próbę łykam kolejną porcję - jest dobrze. Po ciele rozchodzi się fala ciepła i spokoju. Chyba mógłbym nawet beknąć, ale jeszcze nie będę próbował. Kolejny łyk i kolejny. Chce się żyć.
Puszczam mimo uszu kolejny dzwonek. O nie, teraz się relaksuję po ciężkiej nocy i nie wolno mi przeszkadzać. Szkoda tylko, że butelka tak szybko się kończy, ale już czuję, jak wracają mi siły, chęć do życia i do udania się po kolejną flaszkę. Znów pojawił się kot. Wstaję i życzliwym kopniakiem posyłam go na dwór, niech też ma coś z życia. Sięgam po papierosa. Kurwa, jeszcze godzinkę temu zrzygałbym się na samą myśl, a teraz proszę, palę sobie, dobrze mi, zaraz zajaram następnego. A mówią, że alkohol szkodzi, bzdura, zresztą co tam chujki wiedzą.

Dzwonię do Piotrka. Na początku jakby trochę zaniepokojony, teraz wyraźnie zły. No piję i co z tego? Stać mnie na to, to piję i chuj ci do tego. Zresztą dostanie parę tysiaków, to zaraz mu złość przejdzie i będzie grał grzecznego synka. I o to wszystkim wam chodzi, a ja mogę kasą zatkać wam gębę i sobie spokojnie pić do usranej śmierci. W końcu co mam lepszego do roboty?