poniedziałek, 2 maja 2011

Tam i z powrotem, czyli z dala od domu. Cz. II: z Hofu do Bazylei

Dzień drugi naszej podróży rozpoczęliśmy śniadaniem, które dzięki podstępowi Piotra mogliśmy zjeść o 8:45, a nie o 4:15, jak zapewne chciałby ojciec. Potem i przedtem oczywiście dymek, bo bez nikotyny życie jest szare i bez sensu. Następnie wyruszyliśmy na poszukiwanie myjni, albowiem Piotr nie cierpi jazdy brudnym samochodem. I tu zonk: myjnie w niedzielę są w Bawarii czynne od 12:00, bo przecież wcześniej są msze i i i tak nikt nie przyjedzie na stację. Uznając to za logiczne pocieszyliśmy się, że niedługo wjedziemy do zdecydowanie mniej katolickiej Badenii, gdzie umycie samochodu nie będzie stanowiło problemu. I faktycznie, nie stanowi - w każdy dzień tygodnia poza niedzielą, bez względu na godzinę. Pozostało nam zatem jechać dalej brudnym Mercedesem, a to wstyd i hańba oraz ruja i porubstwo...
Na trasie nie wydarzyło się nic szczególnie ciekawego, może poza walką o utrzymanie w miarę wysokiej średniej prędkości przy w miarę rozsądnym spalaniu, jako że uznaliśmy, że nie będzie Niemiec pluł nam w twarz i koszmarnie drogiej benzyny sprzedawał. Jakoś nawet to w miarę wychodziło, choć przy 5 litrach silnika rozsądne spalanie nie spada poniżej 11 litrów na 100 km. Poza tym starałem się uwieczniać mijane piękne widoki, co wychodziło raczej średnio:





Pod koniec podróży, po minięciu tradycyjnego deszczu w okolicach Karlsruhe oraz 40-kilometrowego odcinka poszerzania autostrady o 3 pas (co początkowo wzbudziło w nas zazdrość, ale zaraz przypomnieliśmy sobie o 70-kilometrowym odtajnionym kawałku w Polsce i nam przeszło) dotarliśmy na granicę niemiecko-szwajcarską. Celnik trafił nam się tym razem całkiem uprzejmy, zapytał jedynie, czy nie przemycamy powyżej 20 ton mięsa na osobę (mięso jest w Szwajcarii 2,5 raza droższe, niż w Niemczech) i życzył nam gute fahren, na co odpowiedzieliśmy staropolskim "spieprzaj celniku" i podążyliśmy do hotelu.
Ten okazał się miejscem całkiem przyzwoitym, choć (jak się później okazało) lokalizacja na skrzyżowaniu 3 ruchliwych ulic okraszonych torami kilku linii tramwajowych nie należy do najcichszych. Niemniej pokoje były wielkie i wręcz luksusowe, kawa i herbata w pokojach darmo, na zewnątrz przyjemne miejsce do wypicia podłego piwa i wypalenia papierosa (bo oczywiście nigdzie w hotelach się już nie pali), wyglądające o, tak:



Udało nam się nawet zająć ostanie wolne miejsce parkingowe przy hotelu, ku lekkiemu wkurwieniu Holendra, który nadjechał tuż po nas. Cóż, kto pierwszy, ten lepszy, a on w dodatku może u siebie legalnie jarać zioło, więc niech nie narzeka.

Po ulokowaniu się w pokojach nadszedł czas na wypicie wyżej wspomnianego podłego piwa, a następnie na spacer po mieście. Ojciec postanowił chyba obejrzeć dokładnie absolutnie wszystkie wystawy sklepowe po drodze, więc poruszaliśmy się w tempie żółwia szachisty na emeryturze. W dodatku z mamą umyślili sobie, że kupią mi na 40 urodziny zegarek, więc oczywiście wszelkie sklepy z tymi precjozami przyciągały uwagę ojca jeszcze silniej. Na szczęście ciągle była to niedziela, więc sklepy zamknięte, poza tym mocno już zgłodnieliśmy, więc w końcu udało nam się zasiąść w przyjemnej i wyglądającej na stosunkowo niedrogą restauracji. Pozory oczywiście mylą, więc zapłaciliśmy ok. 600 zł, przy czym w cenę wbrew pozorom nie był wliczony żaden stosunek. Ale żarcie było dobre, cordon bleu podają tam na fyfnaście sposobów, aż zdjęcie zrobiłem, żeby mojemu szefowi kuchni pokazać, może coś z tego wykombinuje.
Wracaliśmy zatem lżejsi na duchu, pęcherzu i portfelu, a że droga prowadziła ostro pod górę, postanowiliśmy skorzystać z usług tutejszego MPK, jako że kartę tramwajowo-autobusową dostaje się w cenie pokoju hotelowego. Nie musząc oszczędzać oddechu na bezsensowną wspinaczkę, mogłem wreszcie dłużej porozmawiać z moją ukochaną, dzięki czemu dowiedziałem się, że Eli bardzo podobała się huśtawka zrobiona przez dziadka i paru innych rzeczy z życia domowego, co oczywiście tylko podsyciło ogień tęsknoty płonący w mojej duszy...

Zalawszy ww. ogień jeszcze jednym piwem, żeby całkiem mnie nie strawił, oraz stłumiwszy dostęp tlenu paroma fajkami, mogłem udać się na spoczynek, którego nie mogły mi zakłócić nawet hałasy dochodzące zza okna. Gorzej miał Piotr, nieprzyzwyczajony do tramwajów przejeżdżających mu przez łóżko i dzwonów kościelnych dzwoniących w poduszce, więc na śniadanie zszedł cokolwiek zmarnowany. Ale to już opowieść dnia kolejnego, więc stay tunded, we'll be back after a long commercial break. Bis morgen!

niedziela, 1 maja 2011

Tam i z powrotem, czyli z dala od domu. Cz. I: z Pabianic do Hofu

No i stało się - po raz pierwszy od niemal 2 lat rozłączyliśmy się na dłużej niż 48 godzin, czyli będzie taki dzień, kiedy nie będziemy z Gosią się widzieć. Ale mus to mus, zatem wyruszyliśmy w składzie tradycyjnym - mój ojciec, Piotr i ja - w równie tradycyjną podróż do Bazylei.

Pierwsze kilometry przebiegały spokojnie i bez większych wzruszeń, jeśli nie liczyć przejazdu przez miejscowość o urokliwej nazwie Kącik. Do Bełchatowa dojechaliśmy bezproblemowo, potem udało nam się zignorować równie natarczywe, co niesłuszne sugestie ojca, by jechać drogą nr 8, co zaowocowało niezwykle interesującą wyprawą krajoznawczą wokół elektrowni Bełchatów, gdzie podziwialiśmy nie tylko futurystyczne konstrukcje i imponujące odkrywki, ale i niezliczoną ilość bramek, szlabanów, strażników i drutów kolczastych z nadzianymi na nie psami rasy wilczur faszystowski pospalany. Czy jakoś tak. Oczywiście kierowała nas niezawodna nawigacja w samochodzie Piotra, która ma tę cudowną właściwość, że dróg i miejscowości polskich jest w niej garstka, może jakieś 10%, do tego wybranych wg klucza wariata morfinisty na odwyku. Potrafi pokazać drogę gruntową od sołtysa Koziej Wólki Podlaskiej do najbliższej remizy, ale całkowicie olała trasę do Bełchatowa już kilka kilometrów od wyjazdu z Pabianic. Cóż, niemiecka precyzja, Donnerwetter!

Na szczęście Piotr wygrzebał z bagażnika jakąś mapę sprzed lat mniej więcej dziesięciu, mianował mnie pilotem i dzięki mej niezwykłej orientacji w terenie, znakomitemu czytaniu map i ogólnie wybitnym predyspozycjom przewodniczym szybko i sprawnie trafiliśmy na drogę prowadzącą do A4, a potem na samą autostradę. Jazdy po niej opisywać za mocno nie ma po co, jedynym ciekawym elementem były kolejne teorie spiskowe przedstawiane przez Piotra z normalną u niego żarliwością i ogromnym przekonaniem do wygłaszanych opinii - Michael Moore to przy naszym przyjacielu grzeczny, naiwny gimnazjalista przytakujący każdemu słowu zasłyszanemu z ust władzy. Kilometr uciekał za kilometrem w przyjemnej nudzie, tym większy był zatem nasz szok, kiedy szykując się do tradycyjnego zjazdu na Bolesławiec, zobaczyliśmy drogowskaz wyraźnie wskazujący na możliwość dalszej jazdy autostradą i to do samej granicy! Rzecz jasna nie uwierzyliśmy w możliwość wybudowania w naszym pięknym kraju kilkudziesięciu kilometrów autostrady w ciągu zaledwie niecałych 2 lat, zatem podążaliśmy dalej z taką pewną nieśmiałością, odrzucając jednak pomysł jazdy drogą krajową, który z pewnością wydłużyłby naszą podróż o co najmniej 1,5 godziny. Dopiero ojciec wpadł na jedyne rozsądne wyjaśnienie tego cudu nad Odrą - nowy fragment autostrady wcale nie jest nowy, został jedynie odtajniony! To odkrycie pozwoliło nam pozbyć się obawy przed koniecznością zawrócenia z powodu nagłego końca autostrady już za najbliższym zakrętem i cieszyć się przyjemnością podróżowania z jakąś rozsądną prędkością, niekoniecznie w wyziewach rury wydechowej ciężarówki ciągnącej się przed nami z szybkością 20 km/h.
Nowy odcinek faktycznie prowadził aż do granicy polsko-niemieckiej, dalej czekała nas ponownie sympatyczna nuda, przerwana jedynie wizytą na stacji benzynowej, gdzie zatankowaliśmy paliwo po skandalicznie wysokiej cenie oraz zjedliśmy posiłek składający się z kabanosów, bułki i pomidora (ja, jako że byłem głodny), parówki drobiowej i jogurtu 0% (ojciec, jako że jest na diecie) i tik-taków (Piotr, jako że w trasie to jedyne, co spożywa). Oczywiście udało mi się też złapać parę machów odżywczej nikotyny i pojechaliśmy dalej.

Hof przywitał nas deszczem i świętem majowym (Maifest) w kwietniu, czyli bawarską muzyką i konkursem cięcia pni piłą tarczową. Okazało się także, iż odtajnienie autostrady w Polsce, które wybitnie skróciło naszą podróż, miało jeszcze jeden pozytywny aspekt - zdążyliśmy na kolację do restauracji hotelowej, która w internecie jest otwarta do późnych godzin nocnych, a w praktyce do 21:00. Zresztą z okazji święta dla gości hotelowych przeznaczono dwa 4-osobowe stoliki, a pozostałe 1457439 miejsc czekało zarezerwowanych dla świętujących, którzy zdaje się w ogóle się w knajpie nie pojawili. Miało to swoje dobre strony, bowiem zaowocowało zacieśnieniem przyjaźni słowiańskiej, gdyż dosiadł się do nas sympatyczny Chorwat, właśnie w drodze ze Szwecji przez Danię, Niemcy i Austrię do domu. Ze słowiańskim bratankiem ucięliśmy sobie przyjemną pogawędkę w języku polsko-chorwacko-angielsko-niemieckim (Chorwat we wszystkich tych językach, może poza własnym, mówił równie tragicznie), a dla przepłukania gardeł wlaliśmy w siebie po kilka kufli pysznego lokalnego piwa. Niestety moda na niepalenie trafiła również na prowincję niemiecką, zatem dymek możliwy był tylko na (na szczęście zadaszonym, bo ciągle padało) patio. Potem jeszcze chwila pogaduch już tylko w polskim gronie i można było spróbować zasnąć - co nb. nie byłoby w moim przypadku raczej możliwe (zza zamkniętego okna nadal słychać było całkiem wyraźnie odgłosy świętowania, czyli kiepską, za to mocno basową muzykę i stuki siekier, które zastąpiły piłę tarczową), gdyby nie zbawienny wpływ zupki chmielowej, którą się raczyliśmy. I kto powiedział, że alkohol szkodzi zdrowiu? Tak bajdełej świętowanie odbywało się w cudownym, eleganckim oryginalnie bawarskim namiocie, który możecie podziwać poniżej:



i trwało co najmniej do trzeciej w nocy, co spowodowało, że poranek przywitał mnie bólem głowy nie tylko z powodu wypitego poprzedniego dnia alkoholu... Ale o tym już w kolejnym odcinku - "Z Hofu do Bazylei"